Posłuchaj jako podcast w wersji audio:
Witam bardzo serdecznie. Z tej strony Michał Bloch. Jestem psychologiem i podcasterem, a to jest kolejny odcinek, który możecie słuchać zarówno w platformach podcastowych, jak i obejrzeć na YouTubie. To jest kolejny odcinek z gościem specjalnym.
Jestem bardzo, bardzo podekscytowany, ponieważ mój gość jest osobą znaną. Jak wiecie, do mnie przychodzą marki, które dopiero wystartowały, ale też staram się zapraszać takie, które już mają swoje doświadczenie, swoją publiczność. I właśnie taką, która już od wielu, wielu lat jest na rynku, jest marka mojego dzisiejszego gościa, a jest nim Marcin Prokop.
Marcin Prokop: Dzień dobry. Witam wszystkich przeserdecznie.
Od razu zapytam, czy masz jakieś doświadczenia z rzucaniem etatu?
Marcin Prokop: Z rzucaniem etatu mam kilka doświadczeń. Pierwszy etat rzucił mnie, a nie ja jego, bo zaczynałem swoją pracę zawodową w banku. Jestem po studiach ekonomicznych i w związku z tym stwierdziłem, że jak już 5 lat studiowałem, to wypadałoby jakoś tę wiedzę wykorzystać. Mimo że wszystko mi mówiło, że się do tego nie nadaję, to znalazłem pracę w takiej instytucji, w której liczy się cudze pieniądze.
Myślałem, że to będzie coś spektakularnego i rozwijającego.
Okazało się, że zupełnie się w tym nie odnajduję, bo moje zadania polegały na parzeniu kawy, kserowaniu dokumentów, wypełnianiu tabelek z cyferkami i sumie różnych działań, które nie mają większego sensu, które nie składają mi się w obraz pracy potrzebnej i inspirującej. Więc podłożyłem się, można powiedzieć, żeby mnie z tego banku wyrzucono. Robiłem wszystko, żeby sabotować swoją pracę, żeby nie musieć tam dłużej pracować, żeby podziękowano mi po okresie próbnym i tak się stało.
Natomiast drugie doświadczenie, już takie bardziej świadome z rzucaniem etatu to moment, w którym odchodziłem od wydawnictwa prasowego. W magazynie Gala byłem tak zwanym szefem merytoryczno-tekstowym, cokolwiek to znaczy, i przepracowałem tam około dwóch lat. Równolegle też, na zakładkę, można powiedzieć, pracowałem w wytwórni płytowej BMG Records. Ciągnąłem równolegle dwa etaty, ponieważ ta praca nie wymagała bycia przyspawanym do biurka przez 8 godzin. Można było ten czas swobodnie wykorzystywać, realizując zadania.
Czyli tak naprawdę rzucałem dwa etaty, a nie jeden.
Rzucanie etatu odbyło się w momencie, kiedy pojawiła się propozycja z telewizji i nie dało się pogodzić bycia panem redaktorem w paśmie telewizyjnym na żywo w Pytaniu Na Śniadanie i jednocześnie być etatowym pracownikiem dwóch różnych instytucji.
W moim podcaście pełno jest takich historii, że ludziom było niewygodnie na etacie, że im czegoś brakowało. Często mówią, że poczucia swobody, wolności, możliwości decydowania. Czy to jest również kawałek Twojej historii? Jak Ci się pracowało na etacie?
Marcin Prokop: Kiedy pracowałem w banku, to faktycznie była to praca głupiego. To nie miało nic wspólnego z tym, jak sobie wyobrażałem dorosłe życie i pracę w firmie. I myślę, że wiele osób ma podobne odczucia, czyli nie ma takiego przekonania, że trybik, który reprezentują, jest w tej machinie jakoś istotny, że on napędza jakiś większy mechanizm. Myślę, że powodem jest to, że za tak zwanych moich czasów, nikt mi istoty moich zadań nie tłumaczył. Mówiono mi, zrób to, zrób tamto, wykonaj zadanie od punktu A do punktu B, natomiast nie widziałem żadnego większego obrazka, gdzie ten mój odcinek jest umieszczony i w jaki sposób on wpływa na realizację innych procesów.
Dlatego miałem poczucie frustracji.
Później, kiedy trafiłem do mediów, miałem już dużo większą swobodę i przestrzeń do działania. Praca dziennikarza jest pracą kreatywną, więc to jak napisać tekst, jak przeprowadzić wywiad było w dużej mierze zależne ode mnie. Moment frustracji pojawiał się, jeśli chodzi o wydawnictwo prasowe w momencie, kiedy dostawałem zlecenia od redakcji na realizację tematów albo na wywiady z ludźmi, z którymi, gdybym miał wybór, nie miałbym się ochoty spotykać, nie byliby dla mnie interesujący. Ale pracując na etacie, musiałem przyjąć to zobowiązanie.
Natomiast jeśli chodzi o wytwórnię płytową, to było podobnie, bo jako product manager zajmowałem się artystami, których prywatnie nie słuchałem, nie ceniłem, nie byłem ich fanem. Z drugiej strony prywatnie jestem fanem muzyki, jak widać zresztą za plecami na załączonym obrazku. Zajmowanie się czymś, co jest mi bliskie, co kocham, co jest ważną treścią mojego życia, ale w kontekście artystów takich jak Modern Talking czy Eiffel 65, czy jakieś inne dyskotekowe, jednorazowe efemerydy, które pojawiały się na rynku na chwilę, nagrywały dwa przeboje i znikały, to było coś, co mnie też mocno frustrowało.
Nie miałem do tego serca, mówiąc krótko.
Jak trafiałem czasami na artystę, który był mi bliski, to moja praca wyglądała zupełnie inaczej, dawałem z siebie dużo więcej i nie patrzyłem na zegarek, wykonując swoje zadania od 8:00 do 16:00, tylko angażowałem się w to. Kluczem do poczucia satysfakcji w pracy na etacie jest to, chociaż brzmi to banalnie, poczucie sensu tego, co się robi, poczucie wpływu na większy mechanizm, oraz żeby lubić proces, bo jeśli się nie lubi procesu, jeśli się walczy tylko o realizację zadania, o premie, o złoty medal od szefa to nie jest dobra motywacja do pracy.
Jak w każdej pracy etatowej jest jakiś kawałek, którego pewnie nie będziemy lubić. Rozumiem, że teraz masz większą swobodę wyboru.
To jak dzisiaj kreujesz swoją markę jest zewnętrzne sterowane, czy na Twoim poziomie to już jest tak, że to ty w zasadzie decydujesz, wybierasz, mówisz tutaj tak, tam nie?
Marcin Prokop: Niestety w dużej mierze kluczem do wolności wyborów są pieniądze. Mając środki na to, żeby czuć się niezależnym, żeby nie musieć robić pewnych rzeczy, żeby nie mieć na gardle noża pod tytułem konieczność spłaty kredytu czy kredytów, to jest ten moment, w którym można zacząć o sobie decydować. I wiele osób nie ma takiej możliwości, nie ma takiej wolności. Czasami, dlatego że tak się życie układa. Natomiast często bywa tak, że o tej przestrzeni wolności ludzie zawczasu nie myślą. Ja zawsze, odkąd zacząłem pracować zawodowo, nawet jak zarabiałem marne grosze i musiałem sam się utrzymywać, wiedziałem, że muszę jakąś część tych zarobków odkładać, żeby zbudować poduszkę finansową do bycia bardziej niezależnym w przyszłości.
Dzisiaj mając tę wolność finansową, rzeczywiście dużo swobodniej oddycham.
Biorę te rzeczy, które mnie rozwijają, które mnie interesują, które mnie inspirują, które są jakimś nowym zadaniem, którego jeszcze nie robiłem, albo są czymś, co po prostu bardzo lubię i nie przyjmuję propozycji, które nie wpadają w żadną z tych kategorii. Przykładem tego, że mam pewien wpływ też na to, co robię w telewizji, gdzie nadal jestem współpracownikiem, prowadzę własną firmę i mam podpisany kontrakt z TVN-em. Nie jestem pracownikiem etatowym, natomiast jest to instytucja, która ma pewne wymagania i narzuca pewne ramy, mam tam też, mam wrażenie, taką pozycję, że mogę pewne rzeczy zmieniać, na pewne rzeczy mieć wpływ, na przykład na współprowadzącego program Mam Talent. Po odejściu Szymona Hołowni współprowadzącym został Michał Kempa i można powiedzieć, że był to mój wybór, czy moja propozycja, którą stacja zaakceptowała. Postawiłem wyraźne weto w przypadku kilku innych osób, które stacja proponowała, bo nie chciałem z nimi współpracować. I to jest ten moment, w którym nawiązując do treści twojego podcastu, marka osobista oparta na wzajemnym zaufaniu pomiędzy mną a zleceniodawcą procentuje tym, że to zaufanie przenosi się na wciąganie do wspólnego procesu decyzyjnego.
Normalnie wyglądałoby to tak, że daliby mi współprowadzącego, powiedzieliby „nie dyskutuj, robisz z tą osobą albo nie pracujesz, albo nie dostaniesz tego programu”, albo jeszcze coś innego, Ja mam ten komfort, że mogę powiedzieć „no to trudno, ja stracę, ale wy też stracicie”.
Cieszę się, że mogłem po 20-paru latach pracy zawodowej dojść do takiego miejsca, gdzie rzeczywiście mogę robić, co chcę, a nie muszę robić tego, co oczekiwaliby ode mnie inni.
Powiedziałeś o takim wspólnym mianowniku wszystkich marek osobistych, czyli ilość zaufania wytworzonego wokół swojej osoby decyduje z reguły o tym, że możemy więcej, czy zarabiamy więcej.
Chciałem Cię trochę podpytać, bo wspomniałeś trochę o tym mieszkaniu z rodzicami. My jesteśmy z tej samej ulicy na Grochowie. Gdzieś tam prawdopodobnie się wzrokiem mijaliśmy. Ja jestem trochę młodszy, więc prawdopodobnie, jak ty już pracowałeś gdzieś na etacie czy wydawnictwie, to ja tam chodziłem palić papierosy do bramy naprzeciwko, bo to była jeszcze u mnie końcówka liceum.
Chcę Cię zapytać o inną rzecz, czy w marce, którą kreujesz, da się ten Grochów jakoś odczuć albo ty go jakoś przemycasz, zauważasz? Ja skończyłem psychologię, robię różne rzeczy, ale noszę bluzę z kapturem, do dzisiaj słucham rapu, trochę jest we mnie sznyt tego chłopaka z Pragi Południe. Jak to jest u Ciebie?
Marcin Prokop: Wydaje mi się, że najbardziej procentuje we mnie to, że się wychowywałem wśród bardzo różnorodnych ludzi. Z jednej strony miałem kolegów, których ojcowie byli pułkownikami czy generałami Wojska Polskiego, bo w pobliżu naszej ulicy, jak wiesz, było osiedle bloków wojskowych. I z tymi chłopakami chodziłem do klasy, i się z nimi kumplowałem, więc uczestniczyłem w życiu, które było jak na tamte czasy bardzo prominentne i luksusowe. Bywałem w mieszkaniach, które miały więcej niż jeden pokój, co na tamte czasy było zbytkiem, czymś takim jak dzisiaj willa z basenem.
Z drugiej strony miałem kolegów, którzy mieszkali po drugiej stronie ulicy. Z dzielnicy, która raczej była dość nędzna niż prominentna i byli to znajomi z patologicznych domów, czyli ojciec pił, matki nie było, trójka rodzeństwa i wszyscy wychowywali się razem na podwórku.
I ta różnorodność ludzkich doświadczeń, pozwoliła mi, patrząc z dzisiejszej perspektywy, komunikować się z bardzo różnymi grupami odbiorców.
Mam poczucie, że moja marka osobista jest pluralistyczna, to znaczy mieści się w niej i chłopak spod budki z piwem, który rozmawia ze światem bardzo potocznym i bardzo naturalnym językiem, a z drugiej strony mieści się też jakaś doza intelektualizmu z trochę innych sfer. I to jest efekt tego grochowskiego wychowania. To po pierwsze.
A po drugie szacunek i brak pogardy wobec ludzi, którzy są z trochę innego świata niż ja, bo show-biznes zamyka ludzi w bankach i bardzo łatwo jest wpaść w takie poczucie zamknięcia na pewnym dworze. Na dworze rozumianym nie jako podwórko, tylko dworze królewskim, gdzie ulegasz fałszywemu złudzeniu, że wszyscy na tym dworze mają podobnie jak ty, myślą podobnie jak ty, mają podobne przywileje jak ty. Potem kończy się to takim zdarzeniem jak casus Marii Antoniny, która jedzie do wsi i mówi wieśniakom „jak nie macie chleba, to jedzcie ciastka”. Czyli takie kompletne oderwanie od rzeczywistości.
Ja mam wrażenie, że się nigdy od tej rzeczywistości nie oderwałem, bo mieszkałem w dość obskurnej rozpadającej się kamienicy przez wiele lat i grzałem jeden pokój piecykiem naftowym, bo na grzanie drugiego pokoju nie było mnie stać.
Mieszkałem w miejscu, gdzie moimi sąsiadami byli ludzie, którzy raczej cicho w nocy nie byli i awanturowali się przez pół doby, waląc głową w ścianę albo butelką, albo bijąc niestety swoje małżonki. Dorastałem w takim środowisku, które wydawać by się mogło, jest spoza mojego dzisiejszego świata. Natomiast spotykając ludzi, którzy nie są mną, nie są z mojego środowiska, nie są z mojego miasta i tak dalej potrafię spojrzeć na nich bez poczucia lepszości, wyższości, moralnej pryncypialności. Nie, czasami okazuje się, że pani, która sprząta, ma ciekawsze refleksje na temat rzeczywistości, jeśli chcesz jej posłuchać, niż nadęty profesor, który też zamknął się w swojej dworskości i żyje w swojej własnej bańce, nie wyściubia z niej nosa i nic nie wie o życiu. Podsumowując wychowanie na ławce i na ulicy, i w kamienicy na Grochowie myślę, że dało mi dużo większą pokorę wobec rzeczywistości, dystans wobec wielu spraw i szacunek wobec zwykłych ludzi.
Paradoksalnie, to się jeszcze mocniej wiąże z budowaniem właśnie marki. Mówi się, że jak marka osobista traci kontakt ze swoimi odbiorcami, bo już jest tak daleko, to dzieje się coś niedobrego, nie ma wspólnej przestrzeni do komunikacji.
Brat jest Twoim menedżerem. Jak wam się współpracuje? To taki off topic, ale ja mam mnóstwo takich historii z kolei, bo ja pomagam ludziom wychodzić z korporacji, wychodzić z firm, zakładać biznesy oparte o bycie freelancerem, o markę osobistą, takie jednoosobowe mikroprzedsiębiorstwa i oni często mają pomysły, żeby współpracować z rodziną. Później to się zwykle źle kończy, ale z tego, co można na Twojej stronie przeczytać, to jest wieloletnia, owocna współpraca.
Marcin Prokop: Tak, współpraca zaczęła się w momencie, kiedy zdiagnozowałem, że na moim rynku jest duży brak profesjonalnych menedżerów, którzy wypełnialiby swoje obowiązki, tak jakbym sobie tego życzył i sobie to wyobrażał. Szukałem takiej osoby przez pewien czas, rozglądając się wśród różnych rekomendacji. I zawsze było tak, że czegoś nie dowożono, że czegoś brakowało, że coś było nie tak.
No i z tej frustracji stwierdziłem, że skoro na rynku nie ma „produktu”, który spełnia moje oczekiwania, to sam go sobie stworzę.
Trochę jak to Noemi, który jak stracił palce w wypadku i nie mógł grać na gitarze, to sam sobie zrobił protezy dwóch palców, żeby móc wrócić do grania. Ja sobie stworzyłem swojego własnego menedżera z najbliższej mi osoby, czyli z mojego brata, który ma dużo cech, które idealnie pasują do takiego wyobrażonego przeze mnie idealnego menedżera. Jest bardzo drobiazgowy, poukładany, dyskretny, nie pcha się na front, tak jak wielu menedżerów, którzy próbują być większymi gwiazdami niż ich podopieczni. On potrafi stanąć w cieniu i walczyć o moje sprawy w tej relacji, a nie o swoje.
Mam do niego pełne zaufanie. I do tego wszystkiego jest osobą kreatywną, potrafi wymyślać wspólnie ze mną rzeczy, które potem razem realizujemy, tak jak program Niezwykłe Stany Prokopa, który był naszym wspólnym dzieckiem i gdyby nie to, że mój brat był tam ważną osobą, która sprawowała wiele funkcji na planie, to ten program pewnie nie wyglądałby tak, jak wygląda i nie okazałby się pewnie sukcesem, gdybym pracował z kimś zupełnie przypadkowym.
Oczywiście, jak to zauważyłeś, w rodzinie trudniej jest zachować czysto zawodowe relacje, bo na te relacje zawsze jakoś nanosi się suma różnych prywatnych zaszłości i zależności.
Ciężko jest się pokłócić o pieniądze, a potem usiąść razem zgodnie do stołu przy imieninach cioci. Natomiast w naszym przypadku jakiekolwiek konflikty, jeśli się pojawiają, rozwiązujemy bardzo szybko, bardzo bezpośrednio bez chowania urazy, bez przemilczania pewnych konfliktogennych sytuacji. Bardzo szybko jesteśmy w stanie te problemy rozwikłać, nie pozostawiając ich gdzieś przyklepanych łopatką pod kopczykiem z ziemi, bo potem z takiego kopczyka zawsze wyłazi jakieś zombie na koniec. Więc mamy czystą relację.
Trup z szafy wylatuje, jeśli od razu nie wyjaśni się sprawy nawet w takim małym zespole.
Od którego momentu ty zacząłeś budować swoją markę świadomie? Często jest tak, że ludzie nieświadomie wybierają swoje kariery. Ktoś coś polecił albo rodzice mieli marzenie, albo trzeba spełnić ich ambicje. Potem się trafia do miejsca, w którym się kompletnie nie czuje bluesa, ale też niektórzy ludzie zostają w tych bankach.
Niektórzy później dostają awanse i okazuje się, że masz 40 lat plus i jesteś w klimacie, który jest kompletnie nie Twój, w miejscu, które nie koresponduje z twoją osobowością, ze swoimi zasobami, naturalnymi talentami, ale jednak takim zasiedzeniem kontynuujesz tę karierę.
Często odbiorcami moich podcastów i materiałów są osoby, które są sfrustrowane. Mam wrażenie, że ty dość szybko zrobiłeś wszystko, żeby nie przedłużyli Ci umowy w banku i potem kompletna zmiana kierunku. Natomiast wiadomo, że budowanie marki to jest pewien świadomy proces prawda?
Marcin Prokop: Albo tak, albo nie, to zależy jak to zawsze w przypadku złożonych odpowiedzi. Szczerze powiedziawszy, nigdy nie próbowałem określić, skwantyfikować, jaka ta moja marka powinna być, czy wyznaczyć sobie jakichś celów, a potem do nich zmierzać.
Z pojęciem marka osobista zetknąłem się parę lat temu, kiedy tego typu nowomowa stała się modna.
Bo dla mnie marka osobista to jest synonim reputacji, tego, co wnosisz w relacjach.
Ja o tę reputację starałem się zawsze dbać. Powiedziałbym, że to jest najcenniejsza waluta, która nigdy się nie zdewaluuje. Bo w czasach, kiedy o twoim sukcesie albo o twoim fuckupie dowiaduję się nie 10, nie 15, tylko kilkaset, albo kilka tysięcy, albo kilkaset tysięcy osób, to w tym momencie reputacja jest trochę jak bitcoin. Coś, co kiedyś było warte dolara, dzisiaj warte jest 40 tysięcy dolarów. I o ile kiedyś można było prześliznąć się przez rzeczywistość, nawet niespecjalnie o tę reputację dbając, bo wiele naszych grzechów pozostało w małym gronie, nie rozchodziło się tak szeroko po rynku, to dzisiaj jest to taka waluta, która albo kupuje ci sukces, albo otwiera drzwi do relacji z ludźmi biznesowych i prywatnych, albo te drzwi zatrzaskuje bardzo mocno na bardzo długo. Zdałem sobie sprawę z tego, jak ważna jest reputacja relatywnie wcześnie i zawsze starałem się, żeby ta reputacja składała się z takich rzeczy jak punktualność, przygotowanie, trzeźwość, współpraca z drugą stroną, niezamykanie się wyłącznie w świecie swoich pomysłów i swojego widzimisię tylko bycie otwartym na kompromisy, na szukanie wspólnych rozwiązań.
I to zaczęło się dziać już w momencie, kiedy zacząłem pracować w wytwórni płytowej i we wspomnianej gazecie, bo artyści, z którymi się spotykałem, z którymi robiłem wywiady, ufali mi, czytając moje wcześniejsze teksty, że nie wykrzywię ich obrazu w druku, nie zrobię jakiejś krzywej akcji typu puszczenie wywiadu bez autoryzacji, że zadbam o nich dobre imię, że dam im forum do tego, żeby mogli się światu pokazać z różnych stron. Nie będę przychodził z gotową tezą, nie będę próbował jej forsować. Będę z człowiekiem rozmawiał, a nie go odpływał niezależnie od tego, co powie, nie będę zadawał kolejnego pytania z kartki, tylko wejdę z nim dialog, wejdę w relację.
Takie rzeczy się szybko w małym środowisku, rozchodzą, więc jak dzwoniłem do kogoś, kto zwykle był oporny na bycie w gazecie kolorowej, to zazwyczaj mnie się udawało go namówić, bo miał do mnie zaufanie.
Dzisiaj też, jak ludzie przychodzą do programów, które prowadzę na przykład Dzień Dobry TVN, to czują się komfortowo, wiedzą, że nie spotka ich nic, co byłoby działaniem z natury złośliwym, dyskredytującym, fałszywym, nawet jeśli czasami zadajemy trudne pytania z życzliwą intencją. Nie po to, żeby człowieka zepchnąć z klifu, tylko żeby pozwolić mu pewne kontrowersyjne tematy wybronić, żeby mógł się na ich temat wypowiedzieć. Zresztą w wytwórni płytowej było dokładnie tak samo. Pewni artyści woli pracowali ze mną, niż z kimś innym, bo wiedzieli, że będą w należyty sposób zaopiekowani.
Mam wrażenie, że mówisz o czymś, co jest chyba najwyższym dobrem, jeśli chodzi o markę osobistą, czyli jakiś rodzaj rekomendacji wynikającej z osobistego kontaktu z Tobą. Jeżeli ten kontakt był czymś obiecującym, przyjemnym, pełnym zaufania, szacunku, to jest chyba najwyższy kapitał, jaki można sobie zbudować, bo to później procentuje.
Marcin Prokop: Tak, dzisiaj też, w dobie mediów społecznościowych i w dobie Internetu, fetyszem są te słynne googlowskie gwiazdki. Jak przyjeżdżasz do obcego miasta i chcesz zjeść sushi, szukasz restauracji japońskiej, to nie spojrzysz na tę, która ma 3,6, tylko spojrzysz na tę, która ma 4,9 i takiej będziesz szukał w pierwszej kolejności.
Mając w danej konkurencji wybór, zawsze sięgniesz po to, co inni zarekomendowali.
Rekomendacje innych stały się takim trochę fetyszem współczesności, czasami też wykrzywiając obraz tego, co jest jakościowe, a co nie, bo ocena gwiazdkowa w internecie jest tylko jedną ze składowych tego, co można powiedzieć o danym miejscu, o danej knajpie, o danym hotelu, czy o danej usłudze. Czasami na tę ocenę mają wpływ działania czarnego PR, konkurencji, człowieka, które rozczarował się czymś w knajpie, co dla mnie nie jest istotne, bo on na przykład chciał zjeść w 5 minut, a ja mam więcej czasu, jestem w stanie poświęcić minut 15, więc ten daje jedną gwiazdkę.
Reputacja składa się z wielu różnych warstw, to nie jest jedna ocena. Na te różne warstwy warto równolegle pracować, nie tylko walczyć o gwiazdki, tylko walczyć o to, w czym możemy być najlepsi, w czym możemy najwięcej dowieść, w czym możemy mieć tę przewagę konkurencyjną. Ja się na przykład nie będę się ścigał z wieloma prowadzącymi na urodę, bo daję im pole do popisu. Jeśli jest jakieś zdarzenie, które wymaga aparycji modela, to wiadomo, że ja tutaj ze swoimi gwiazdkami nie wystartuję, ale mogę się ścigać z nim w czymś innym, w swobodzie bycia w szybkości reagowania, w oswajaniu trudnych sytuacji, w braku stresu przy pracy pod dużą presją i tak dalej.
Każdy powinien zdefiniować takie obszary, które w swojej marce osobistej chciałby rozwijać, trochę jak postać w grze RPG, gdzie masz punkty mocy przypisane do różnych cech i ty musisz zdecydować, na które cechy postawisz, nie da się rozwijać wszystkich naraz.
Jak jesteś czarnoksiężnikiem, to nie będziesz ogrem, prawda? Nie da się być jednym i drugim. Dlatego przy budowaniu marki osobistej ważne jest zdefiniowanie, cytując pewnie bliski ci zespół Kaliber 44, żeby robić to, co najlepiej ci wychodzi.
Tylko skąd to wiedzieć? Trzeba trochę podoświadczać. Z reguły jest tak, że wtedy można coś powiedzieć.
Często pytam swoich gości o wewnętrzne przemiany na poziomie myślenia, które mogły sprawić, że są w tym miejscu. Znalazłem takie zdanie w wywiadzie na temat z relacji ze swoją żoną, więc może się nie aplikuje, ale powiedziałeś, że postanowiłeś być tamą, która zatrzyma sztafetę demonów, które biegną przez pokolenia. Jakiego demona musiałaś pokonać, żeby być w tym miejscu zawodowym, w którym jesteś?
Marcin Prokop: Myślę, że takim punktem przełomowym było zdanie sobie sprawy z tego, że najcenniejszą cechą w mediach, jaką możesz epatować, jest szczerość, bycie blisko swojej wewnętrznej konstytucji, nierozjeżdżanie się tych dwóch przestrzeni, Niekiedy ludzie próbują kreować swój wizerunek, zatrudniają od tego speców, tworzą jakiś kontent, jakiś rodzaj wystawy na swój temat, który nie jest opowieścią o nich, tylko o wyobrażeniu siebie.
Odbiorca jest bardzo kamertonem czułym na fałsz i widzi, nawet jeśli nie potrafi tego zdefiniować, ten dysonans poznawczy, że coś mu się tutaj nie zgadza, że mu się te dwa obrazki nie sklejają.
Ja byłam w takim miejscu przez kilka lat pracy w telewizji na początku, kiedy próbowałem, przywdziewać jakąś cudzą osobowość. Patrzyłem na tych, którzy w telewizji najlepiej się sprzedają, którzy najlepiej uwodzą publiczność, są jakoś tam zauważalni, przełomowi w sposobie bycia, tak jak Kuba Wojewódzki, który wniósł do telewizji zupełnie inny rodzaj bycia. Pomyślałem sobie, że będę takim drugim nim, że też będę grał tymi kartami, bo umiem, bo też potrafię skleić szybką puentę, bo też potrafię być zabawny i błyskotliwy, więc będę takim drugim Kubą. Tyle że to nie było moje zupełnie.
W programie Idol, gdzie notabene zastąpiłem Kubę, bo on postanowił zrobić sobie przerwę w jednej z edycji, wchodząc w jego buty, wypadłem sam przed sobą zupełnie niewiarygodnie. Sam byłem sobą rozczarowany i trochę zbrzydzony, że gram postać, którą nie jestem, jakiegoś takiego bardzo agresywnego, złośliwego, czasami chamskiego, udupiającego ludzi podcinającego skrzydła gościa, podczas gdy moja osobowość jest dużo bardziej jasna, wspierająca, aktywizująca, dopingująca. To są te rzeczy, którymi ja się dzisiaj posługuję podczas swoich wykładów czy wystąpień motywacyjnych. W tamtym czasie z tego nie korzystałem. Okazało się, że nie tylko ja siebie nie kupowałem, ale też publiczność mnie odrzucała w tej roli, nie podobało im się to. Doszedłem do wniosku, że podstawową cechą, którą powinieneś reprezentować, jest po prostu – choć brzmi to strasznie trywialnie – bycie sobą, bycie integralnym.
Najwięksi guru marketingu mówią, że marka to nie jest to, co ty o sobie mówisz tylko to, co mówią o tobie. To nie jest kreacja, którą chcesz sprzedać, bo ona prawdopodobnie prędzej czy później spotka się z weryfikacją, bo nie da się nosić maski cały czas.
Po drugiej stronie jest zdecydowane bycie autentycznym, postawienie na samego siebie.
Co byś mógł powiedzieć ludziom, którzy nas słuchają? Jak mógłbyś ich zmotywować do zmiany? Zdaniem Marcina Prokopa, dla kogo jest bycie poza etatem, bycie sobie szefem, a dla kogo nie?
Marcin Prokop: Myślę, że jeśli czujesz w sobie frustrację wynikającą z tego, że bycie na etacie cię limituje, że nie wykorzystuje twojego potencjału, twoich pomysłów, widzisz, że to, co robisz w pracy dla kogoś, można robić lepiej, efektywniej i w ogóle inaczej to jest sygnał, że możesz mieć w sobie duszę przedsiębiorcy.
Możesz mieć w sobie dusze osoby, która widzi dysfunkcję i szuka dla nich rozwiązań.
Bo to jest dla mnie istota bycia przedsiębiorcą. Znajdowanie przestrzeni, gdzie coś nie działa, gdzie jest jakiś brak i wymyślanie rozwiązań albo produktów, które ten brak wypełniają. Jeśli masz w sobie takie poczucie, to znaczy, że możesz być na dobrej drodze, żeby zrezygnować z etatu i żeby szukać miejsca dla siebie w innej roli, na przykład prowadzenia własnej firmy.
Druga rzecz to bycie gotowym na porażki, bo każdy przedsiębiorca będzie je ponosił, może nawet częściej niż mu się na początku wydaje. Jeśli czujesz, że nie jesteś na to gotowy, że twoja życiowa sytuacja, twoja wewnętrzna dyspozycja, twoje uwikłanie finansowe powoduje, że nie możesz sobie pozwolić na ryzyko, to nie rób tego na siłę. Wychodzenie na siłę ze strefy komfortu po to, tylko żeby z niej wyjść, jest moim zdaniem bezsensowne. Strefa komfortu jest po to, żeby się w niej czuć dobrze i żeby czerpać z niej energię, więc ja postuluję niewychodzenie z tej strefy, tylko poszerzanie jej granic.
Buduj taką przestrzeń wokół siebie, w której ta strefa komfortu będzie szersza, większa, gdzie będziesz czuł się bezpiecznie, robiąc rzeczy, których nie robiłeś wcześniej.
Ale żeby tę strefę poszerzyć, to wyobraźmy sobie, że trzeba trochę z niej wyjść, przejść na drugą stronę drzwi i rozciągnąć te ścianki z drugiej strony. Nie wiem, czy ta wizualizacja dotrze do głów innych, ale tak to sobie wyobrażam, że jest to pewien balon, który da się naciągnąć tylko z zewnątrz. Jeśli nie jesteś gotowy na wyjście z tego balonu, to po prostu siedź tam tak długo, jak potrzebujesz, nie zmuszaj się do tego, żeby go opuszczać, bo efektów z tego nie będzie żadnych.
I trzecia rzecz, którą bym postulował to zrobić zawód ze swojej pasji, z tego, co cię naprawdę interesuje w życiu, bo to jest najprostsza droga i najkrótsza droga do bycia zawodowo szczęśliwym. Żeby to zrobić, musisz najpierw zdiagnozować, co jest twoją pasją, bo zaskakująco wiele osób nie ma pasji. Nie jest w stanie odpowiedzieć na pytanie, co ich tak naprawdę w życiu kręci, co ich ekscytuje, kiedy im szybciej bije serce, gdzie mają stan flow. Więc jak to znajdziesz, to idź za tym, rób ze swojej pasji coś, co będzie innym potrzebne, świat będzie chciał kupić i coś, co dołoży jakąś cegiełkę dobra do rzeczywistości. Jak te trzy rzeczy będą spełnione, to jesteś w dobrym miejscu.
Ja się tu uśmiecham, bo to było bardzo dużo dobrego, pięknego przekazu. I było flow, było o poszerzeniu strefy komfortu, o której się dzisiaj mówi…
Marcin Prokop: Czyli zupełnie intuicyjnie doszedłem do tych samych wniosków, co amerykańscy naukowcy.
Jeżeli intuicyjnie, to szacun za obserwację rzeczywistości.
Marcin Prokop: Przyznam ci się szczerze, że nie przeczytałem w życiu ani jednej książki o samorozwoju więc nie mówię zdaniami wyjętymi z lektury, tylko z własnego doświadczenia. Jeśli one się pokrywają z jakimś doświadczeniem naukowym, no to tym lepiej.
Zaiste. Bardzo ci dziękuję za twój czas, za twoją historię. Oczywiście zapraszamy was do komentowania i dzielenia się swoimi przemyśleniami. Moim gościem był Marcin Prokop, dziennikarz, felietonista, publicysta, osobowość telewizyjna…
Marcin Prokop: Znany tancerz, choreograf, motocyklista.
Żeby było tak dokładnie i pełniej.
Marcin Prokop: Mamy poszerzać tę strefę, to niech idzie w świat. Niech się ludzie zastanawiają, jaki choreograf, skąd mu się to wzięło.
Dzięki ci bardzo.
Marcin Prokop: Dziękuję również.
Chcesz się dowiedzieć więcej? Przesłuchaj pełnego wywiadu na górze strony. Chcesz więcej? Zapraszam do przeczytania bądź przesłuchania pozostałych wywiadów z tej serii.
– Michał Bloch, Jak rzucić etat